wtorek, 30 czerwca 2009

Szafa jaka jest, każdy widzi

Najpierw to, czego nikt nie widzi, czyli wynurzeń stylowych ciąg dalszy. Przy okazji dochodzenia do ładu z nowym komputerem, przeglądając folder, w którym zapisuję zdjęcia ciekawych stylizacji z Facehuntera i innych, doszłam do wniosku, że obecne tam zdjęcia można podzielić na dwie kategorie- czarne i kolorowe. Inspirujące mnie stroje są albo od stóp do głów czarne albo do przesady kolorowe. Pisałam już, że przez pewien czas ubierałam się tylko i wyłącznie na czarno, potem za to była gwałtowna mania kolorów. Jeszcze niedawno całkiem. Teraz większość rzeczy kupionych na "fali koloru", na zasadzie "byle nie czarne!", mam ochotę sprzedać, parę z nich miałam na sobie dosłownie raz. Jednak w czerni mi po prostu dobrze. A wracając do zdjęć: wyszło też, że jednak zwracam uwagę na fasony, co mnie samą zaskoczyło. Przemawia do mnie też warstwowość (ze względu na małą ilość warstw wierzchnich w stylu swetry i sweterki trudna do przeniesienia na co dzień) oraz... makijaż i fryzura. Często odpowiednie wystylizowanie sprawia, że przekonuję się do stroju. Tak, coraz bardziej doceniam piękno płynące właśnie z wystylizowania. I czasem osoby się powtarzają (to już zaskoczenie totalne dla mnie). A najczęściej powtarzającym się kolorem oprócz czarnego jest... miodowy. Tak swoją drogą u Harel znalazłam inspirację na miodową koszulę!(ta trzecia od lewej) Sporo zdjęć pochodzi od Wintydż (ten pomysł na zestaw z dżinsami jest boski!) Część tych fotografii z chęcią bym wyrzuciła, nie widzę w nich nic ciekawego i dziwię się, jak mogły mi się kiedyś podobać, to ciekawe jak upodobania ewoluują.

Mój problem polega na tym, że często staram się skopiować dokładnie to, co dana osoba ma na sobie, co często daje efekt dość komiczny. Np. ujrzawszy to zdjęcie miałam ochotę natychmiast upodobnić się do tej dziewczyny. Ale:
a. nie będę umiała się tak ubrać na codzień
b. tu posłużę się cytatem: "Są osoby, na których odzież zawsze leży jak ulana, szalik nigdy nie wylezie im z kołnierzyka bluzki, zamek od spódnicy nie pęknie w chwili najmniej odpowiedniej, a guziki nie oderwą się od płaszcza nawet w czasie huraganu. Ida nie należała do grona tych szczęśliwców. Cokolwiek wciągnęła na grzbiet-zawsze wyglądała niedbale, a jej stroje miały tajemnicze i nieodparte tendencje do zwisania, wleczenia się lub powiewania" (Małgorzata Musierowicz, "Ida sierpniowa"). Jakoś mam nieodparte wrażenie, że ona zalicza się do tego pierwszego typu ubierających się a ja dużo bardziej przypominam pod tym względem Idę.
c. nie uważam bycia klonem za dobry pomysł na siebie

Zdjęcia można podzielić też podzielić inaczej niż tylko czarne i kolorowe. Po obserwacji i analizie dochodzę do wniosku że podoba mi się:
a. styl hippisowski
b. "francuski"- nazwa robocza, większość stylizacji z beretami (swojego do teraz nie umiem nosić mimo że w teorii towarzyszył mi pół zimy), podobne to tego stroju Ryfki albo tego (to w sumie też jak najbardziej styl artystyczny)
c. klasyczny, z dodatkami- tu, tu, tu, tu, tu i tu
d. "artystyczny"- to, większość strojów Marleny Dietrich, to i to
e. streetowo-punkowo-grunge'owo-uczniowski -coś jak to (czy to jest styl londyński?!)
f. miejski - jakby to, to.
I vintage, taki total look.

Za to nie przemawia do mnie absolutnie styl "sklepowy"- tu, tu, tu (choć Rougemarie zawsze wygląda świetnie). Czy oryginalnie, kwestia dyskusyjna, wielu ludzi podobnie ubranych na ulicy nie spotkamy, nie da się ukryć, jednak wg mnie jest to styl kreowany przez sieciówki. Choć często granica pomiędzy miejskim a sklepowym jest płynna (i zależy od nastroju ;) np. to zdjęcie bardzo mi się podobało, teraz nie mogę zrozumieć, dlaczego).

A wracając do punktów- w sumie często "niechcący" wychodzi mi coś w stylu e, kiedy najbardziej chciałabym b, c i d razem. I parcie na wyróżnianie się jest ogromne (czasem wychodzi nieszczęśliwie, wiem). W związku z tym mam ochotę wyrzucić jakąś połowę ubrań znajdujących się w mojej szafie.
Właśnie! W szafie. W związku z szafiarską akcją- oto i ona:

Zawartość bezcenna, ale z wyglądu jej nie lubię. Wielka, biała, plastykowa. W sumie zajmuję jej małą część- dzielona jest z Mamą i siostrą. Okryć wierzchnich nie pokażę, straszny bajzej tam i chyba nic mojego się tak aktualnie nie znajduje. Wnętrze przedstawia się tak:

Tu lewe skrzydło- wieszaki. Nazwa niezbyt fortunna, ale trzymam tam niektóre spódnice, tuniki, sukienki, koszule...

A tu półki. 2 zajmowane przeze mnie, powiedzmy jeszcze jedna, na której mam pidżamy i szaliki. Co do półek- podział, które ubrania gdzie leżą jest dość umowny- na spódnicach to wielkie czarne to moje ponczo, między spodniami w czerwonym pudełku przechowuję moją maxi dress, a to pomarańczowe pod bluzkami to karton z filiżanką, którego nie mam gdzie przechowywać. Ujęcia naturalne, bez zaprowadzania specjalnego porządku. Buty wyglądałyby zbyt naturalnie- do pokazania się to nie nadaje, ale leżą sobie pod szafą, przy łóżku i pod kaloryferem. Dodatki kiedy indziej. Przy okazji podliczyłam zawartość i okazało się że mam:
- 10 spódnic
- 3 pary spodni
- 1 ogrodniczkę
- 1 ponczo
- 2 koszule
- 5 bluzek na ramiączkach
- 3 T-shirty
- 2 golfy
- 2 bluzki (?! to chyba dlatego, że powyrzucałam kilka i trzeba się obkupić na zimę...)
- 7 sukienek
- 2 tuniki
Primo- wcale nie tak dużo tego..., secundo- ile ja jeszcze mam do pokazania!

sobota, 27 czerwca 2009

Listy, relacje, polowania

(wpis z przedwczoraj)
Zachorowałam na szafiarstwo. Cóż z tego, że nikt nie wie o istnieniu tego bloga, skoro sprawia mi on niesamowitą frajdę. Prowadzona za rączkę przez Harel próbuję odkryć swój styl. I hmmm... zobaczymy za pół roku, a refleksje będą tu się na pewno pojawiać Wczoraj pod wpływem tego zdjęcia zapałałam gwałtowną żądzą posiadania wet looków. Z nimi to jest w ogóle ciekawa historia, na początku w ogóle mi się nie podobały, potem było: "fajne, ale nie dla mnie", potem przymierzyłam je dla zabawy pewnego razu w Zarze (zrobiłam sobie zdjęcia i do teraz je przeglądam, w zależności od humoru dochodząc do wniosków: "nie jest źle" albo "jest okropnie") aż do chwili obecnej- dzikiej chęci posiadania własnych. Jutro podobno zaczynają się wyprzedaże w Zarze więc mam szanse na posiadanie swojej wymarzonej pary. Nie mam pojęcia, gdzie je będę nosić, ale nie mogę się już doczekać, ostrzę sobie też pazurki na jeden z T-shirtów (ta cena 80 zł za kawałek farbowanej bawełny zawsze mnie szokowała) i na kobaltową sukienkę. Ach, ach.
Kolejną rzeczą, na którą zachorowałam są słynne Bronxy i mam wielką nadzieję, że jeszcze się na Butyku pojawią. Podobały mi się od zawsze, jednak po zakupie wymarzonej spódnicy skonstatowałam, że nie mogę jej nosić, ponieważ... nie mam do niej odpowiednich butów. W ogóle z butami krucho. Sandałów mi trzeba! Takich na obcasie, skórzanych, karmelowych...! Może w Deichmannie będą. Do Panoramy trza się wybrać i to szybko (tylko w jakich butach?!)!
Plus, zobaczywszy te zdjęcia u Wintydż zapragnęłam mieć podobną spódnicę i chyba spróbuję coś podobnego wykombinować z miodowej koszuli.
I militarny płaszczyk! Co z tego, że pół miasta będzie miało taki sam, ja go muszę mieć, jest boski! I tańszy od Bronxów...
Zdjęcia jako "doczepka" do rozważań, tak wyglądam na co dzień. Konkretniej podczas wizyty w Mosinie u Pauli.


I pan elegant z Mosiny ;)

I dzisiejsza aktualizacja.
Cóż. Wczoraj w wielkich bólach udało mi się wybrać sandały (wielkie podziękowania dla Pauli). Brązowe, na obcasie. Absolutnie nieskórzane. Pierwsze buty z Deichmanna, jakoś nigdy nie byłam przekonana do tej firmy, ale cóż, kryzys finansowy. Zobaczymy, na razie obstawiam na jednosezonowy bubel. Ale ładny. Choć dylemat, jak będą wyglądać dość jasne sandały w połączeniu z ciemnymi dżinsami. Zobaczymy.
I mam wet looki! Szybki zakup, w rozmiarze L, bo innych już nie było (teraz zamiast próbować chudnąć będę tyła :P), jestem zadowolona. Śmieszne są i fajne strasznie. Niewątpliwie interesujący ciuch, zaprezentuję jak tylko nabędę pasek z ćwiekami. T-shirtu nie udało mi się kupić (choć wreszcie miały rozsądną cenę!), nie było upatrzonego wcześniej z motylkiem a inne jakoś mi nie podchodziły. Choć bluzka z kotkiem, taka jaką ma Alice była całkiem całkiem. A sukienki też tylko L, nawet nie mierzyłam, za duży ciuch bez ramiączek niewątpliwe by spadal. Poza tym... widziałam w Zarze fajnie ubraną dziewczynę. Różowe Conversy, wayfarery, dżinsy, bluzka w drobne kwiatki. Niby nic aż tak oryginalnego (kwestia dyskusyjna, będę się jeszcze nad tym rozwodzić), ale wyglądała ciekawie bardzo. A tak swoją drogą to nie miałam pojęcia, że w Zarze jest taka "selekcja siateczkowa", to całkiem zabawne.

wtorek, 23 czerwca 2009

Po polowaniu lew odpoczywa

Wyprzedaży część pierwsza. No dobrze, właściwie druga, pierwsza była, gdy kupowałam cudowną spódnicę. Nota bene wcale nie kosmicznie przecenioną, ale zawsze coś, a panicznie się bałam, że potem jej nie będzie... A poza tym jak na razie wyprzedaże w Camaieu mnie rozczarowują. Cóż, może tylko mnie niezbyt interesują ciuchy przecenione ze 150 zł na 120. Poczekamy, zobaczymy. Orsay już trochę lepiej, ale nic, co włożyłabym do swojej szafy. H&M... miau. Po prostu miau. Na razie wyszłam z cudownymi czarnymi spodniami, przecenionymi z 80 zł na...10. Oniemiałam, ujrzawszy cenę. Do tego rozmiar 36 (kolejne wow!) leżał jak ulał. Przy kasie okazało się, że powinny być przecenione na 40 zł, ale to błąd sklepu, więc zostałam szczęśliwą posiadaczką pomylonych spodni za 10 zł. Tak :) Potem zauważyłam nawet chustę z kolekcji Matthew Williamsona, ładna, duża, kolorowa, ale mimo wszystko 70 zł to trochę dużo. Może jeszcze będzie (wątpię), a nawet jeśli to jakoś się bez niej obędę. W Solarze też widziałam szale, niczego sobie, kolorowe i duże. Ale powtórzę- dla mnie to jest pewne przegięcie, jeśli szal kosztuje tyle, co spodnie/ spódnica. A co H&M to ujrzałam też tam dziś płaszczyk marzeń- absolutnie nieprzeceniony, absolutnie czarny, militarny. Czyli, po mojemu, napoleoński. Ja chyba zacznę zbierać na ten cud. A tak oprócz tego, wstąpiwszy do Top Secret, kupiłam czarną bluzkę. Ostatnio doszłam do wniosku, że mam stanowczo za mało czarnych bluzek, w których mogę pokazać się ludziom. Bluzka ma długie rękawy oraz fantazyjny niby-żabocik, bardzo mi się podoba. W rozmiarze 40. W 38 za nic nie mogłam zmieścić się w...rękawy. Hehe... Ale cudna jest i warto było. Ach, te przeceny. Jutro ruszam dalej ;)
Po polowaniu lew odpoczywa więc zdjęcia są sprzed paru dni.



Tę spódnicę wygrzebałam z szafy Cioci przechodząc etap "mrocznego metalowca". Była świetna, po lekkim zwężeniu już w ogóle idealna. Jednak, gdy czasy te się skończyły, długo szukałam na nią pomysłu, żeby nie wyglądać jak gotka. Inspiracja przyszła stąd. Niby nic wielkiego, ale dla mnie olśnienie- przecież tak jest dobrze! A zielony top... Cóż, nic wielkiego, ale strasznie podoba mi się połączenie ciemnej zieleni z czernią. Tak, jak chciałam. I jestem zadowolona.
A tak swoją drogą ostatnio zauroczyły mnie bluzki z fontaziem. Cudowne to-to jest. Chyba dopiszę do listy życzeń. Chociaż zawsze można zrobić samemu (fontazia, nie bluzkę), przynajmniej dla amatora nie wygląda to na coś strasznie skomplikowanego, za to na coś ładnego i nieprzeciętnego bez wątpienia.




spódnica: vintage
top: Zara
rajstopy: Raj Stopy
buty (których nie widać): Converse
kolczyki: Pakamera, KuKa
sztruksowa koszula: sh

krzesło: nadprogramowe

niedziela, 21 czerwca 2009

Na szczęście nie osa

Łącząc żółty z czarnym najbardziej bałam się efektu osy (wściekłe żółto-czarne paski, raczej mało zachęcająco by to wyglądało). Na szczęście, dzięki temu że spódnica jest we wzorki i to żółto-białe, do tego nie doszło i coraz bardziej przekonuję się do tego zestawu. Coraz bardziej realizuję też mój pomysł na siebie. A wczoraj oddałam się dzikiej zakupomanii, oprócz laptopa (którego nie umiem obsługiwać) kupiłam moją wymarzoną spódnicę z Camaieu i wymarzony wisiorek z karetą. Ach, ach. Spódnica jest cudowna, niedługo (tym razem naprawdę niedługo) ją pokażę, jest taka... dopasowana do mnie. A podczas zakupów ujrzałam genialnie ubraną kobietę. Stała sobie przy ruchomych schodach do Media Marktu, miała ciemnorude włosy, czarne legginsy, czarną bluzkę, spódnicę w czarno-białe wzory, żółty naszyjnik, żółtą torbę i żółte buty. I wyglądała przecudownie. Aż żałowałam, że nie mam przy sobie aparatu.


Cieszę się, że znajduję coraz więcej pomysłów na tę żółtą spódnicę, kupowałam ją bowiem z ogromnym wahaniem. Jak zwykle z resztą. A tu się okazało że pasuje do mnie (tak, tak, odkrywanie stylu...), hehe. Swoją drogą, żółty był jednym z moich ulubionych kolorów w przedszkolu. Do czasu aż nie stwierdziłam, że od teraz moim ulubionym kolorem będzie zielony. Nie mogąc być jednocześnie wyznawczynią żółtego i zielonego, znienawidziłam żółty. I właściwie przekonuję się do niego dopiero od niedawna i zajmuje on coraz bliższe memu sercu miejsce (już niedługo premiera żółtego topu).
Co do topu ze zdjęcia- jestem niereformowalna. Co z tego, że zielony się popruł, poszłam do Zary i kupiłam jeszcze jeden, czarny. Taki ładny był. Jednosezonowy.
I nieważne, że trampki nie pasują do reszty, po pewnej imprezie dalej nie jestem w stanie unieść czegoś tak ciężkiego jak martensy ani ustać na obcasach. Zostają trampki, wygodne, ładne, lekkie, niekolorowo-kolorowe (tak, jak kolczyki).
Uwielbiam długie wpisy, uwielbiam czytać wynurzenia autora bloga, będące "kropką nad i" dla stroju, czysta przyjemność! Tym razem jednak brak mi weny twórczej, proszę o wybaczenie ;)


spódnica: Simple Wish, outlet
top: Zara
ponczo: sklep indyjski
sztruksowa koszula: sh
rajstopy: Raj Stopy
kolczyki: Pakamera, KuKa
trampki: Converse

piątek, 12 czerwca 2009

Pingwin cesarski

(Na początku- chaotyczne wynurzenia z obszarów okołomodowych)
Mój gust strasznie ewoluuje. Odgrzebałam niedawno H&M Magazine- jesień 2008. Przeglądając go, spojrzałam "na nowo" na zdjęcia i to (ta pani to Imogen Morris-Clarke, ładna jest) mnie absolutnie zachwyciło. Wcześniej nie poświęciłam mu uwagi, uznając za mało oryginalne i nieciekawe. A teraz... ten top w pięknym miodowym kolorze, ta skórzana spódnica- mniam! Dotychczas skórzane spódnice wybitnie kojarzyły mi się z sado-maso, ale ta (poszukując podobnej w czeluściach Internetu odkryłam, że jest długa do ziemi prawie) jest cudowna. I cały zestaw taki... studencki dość. Zabieram się za szukanie czegoś podobnego.
A przeglądając stary numer "Twojego Stylu" znalazłam to zdjęcie. Muzyka całkiem całkiem, choć zazwyczaj słucham innej, ale tu nie o muzyce. Ta stylizacja! Żółte rajstopy, sukienka, płaszczyk, naszyjnik... Tak! Znalazłam też inne zdjęcie tej pani- o takie. I znowu się zachwyciłam. Wow! Wiem, że po części za wrażenie odpowiadają włosy (w przepięknym kolorze) ale i tak to zdjęcie ląduje na liście ulubionych w kategorii ubrania ;) Chyba jestem fanką żółtych rajstop.
Kolejną rzeczą, która wyjątkowo mi się spodobała jest ten portfel, koniecznie w takim amarantowym kolorze. Jeszcze trochę, i zacznę na niego zbierać (ale, tak jak Scarlet- od jutra).
Ostatnio w Zarze zauważyłam parę ciuchów z bardzo dziwnej materii, błyszczącej i pogniecionej, w tym niebieski kombinezon. Wyglądała dość paskudnie i mi osobiście przywodziła na myśl tylko i wyłącznie ortalion. Z ciekawości dotknęłam i tak przyjemnej w dotyku tkaniny dawno nie spotkałam. Tylko nosić i dotykać! Sprawdziłam na metce (ja w sumie często sprawdzam metki ze składem surowcowym)- połączenie jedwabiu i bawełny. Pojęcia nie mam jak się to-to nazywa, ale cudowne jest.
Emma Watson nową twarzą Burberry- ta wiadomość początkowo zaszokowała mnie, jednak po obejrzeniu tych zdjęć (to pierwsze! to pierwsze!) doszłam do wniosku, że wygląda ładnie. I płaszcze cudowne, ale to żadna nowość.
Do tego poważnie zastanawiam się nad "zrobieniem czegoś" z włosami. Konkretniej, pofarbowaniem ich. Zawsze chciałam być ruda. Strasznie. Za każdym razem, kiedy odwiedzam bloga Łucji, widzę jakby zachętę do szaleństw ;)


Co do dzisiejszej stylizacji (tak naprawdę wcale nie jest dzisiejsza, jako że w chwili obecnej nie ruszam się z domu ze względu na zwierzątka szalejące w moich oskrzelach, tak byłam w sobotę na Jarmarku Świętojańskim) : bluzki z brzozami jednak nie spiszę na straty. Jak się okazuje, czasem się przydaje. A spódnica to kolejny prezent (obok sukienki z poprzedniego wpisu i paru innych rzeczy) od koleżanki Mamy. Świetna kobieta. I jakie ma ciuchy! ;) 100% lnu, do tego ma wzór- piękne kwiaty. Początkowo ze względu na te kwiaty nie bardzo wiedziałam, jak ją nosić, jednak gdy przybyły moje martensy stała się jedną z podstaw mojego codziennego stroju.
Główną rolę gra (w założeniu) kamizelka, przez którą całość wygląda dość pingwinio (a pingwiny cesarskie są trochę żółte, stąd tytuł). Ale i tak mi się podoba. Plus żółte rajstopy i martensy, które kiepsko widać (tu zdjęcie dołu). Bo dlaczego kamizelka ma być tylko do spodni?
Jako chora zajmuję się głównie lekturą, odgrzebałam kupioną wieki temu książkę "Jak haftować po kaszubsku". Nie wiem, jakim cudem Mamie udało się przekonać mnie, żebym kupiła ją mając lat dziewięć. Widocznie bardzo chciałam mieć pamiątkę znad morza. I nawiedził mnie pomysł- wyhaftuję sobie wzór na bluzce. Koniecznie czarnej, wtedy będzie taka niekolorowo-kolorowa. Tak, jak lubię. Już niedługo. A jak efekt będzie znośny, pokażę.


bluzka: H&M
kamizelka: Stradivarius
kolczyki: Claire's
szal: pamiątka z Brukseli
spódnica: Liz Clairborne, prezent
rajstopy: Raj Stopy
buty: Doc. Martens

wtorek, 9 czerwca 2009

To-dziwne-coś- wersja 2

Chciałam ubrać moją miodową męską koszulę, jednak rano doszłam do wniosku, że absolutnie nie umiem. Za każdym razem wydaje mi się, że wyglądam w niej jak malarz pokojowy albo ktoś w pidżamie. Czyli niezbyt ciekawie. Może to kwestia samej koszuli... Pokombinuję jeszcze, może znajdę sposób jej noszenia, który będzie mi odpowiadał i odważę się go zaprezentować.
Tymczasem musiałam zadowolić się czymś innym. Po tej notce doszłam do wniosku, że bluzkę w brzozy mogę zasadniczo komuś oddać, ponieważ wyglądam w niej źle. Po prostu. Może to też kwestia zestawu. Jednak oświeciło mnie, że jako jasnoszara baza pod coś sprawdza się świetnie i mam kilka pomysłów, jak można ją wykorzystać.

Kolejna odsłona amerykańskiej sukienki. Dopiero niedawno skojarzyłam, że ma ona przecież kolor "electric blue", jakże modny. Efekt uboczny, dostałam ją rok temu, a kupiona była jeszcze wcześniej. Tym razem mniej workowato, spięta paskiem. Pasek należał do Mamy, która podobno intensywnie nosiła go w latach 80-tych. Hmmm... trudno mi to sobie wyobrazić, ale jako coś niebanalnego i dobrze wykonanego (jest ze skóry i dalej się nieźle trzyma, choć widać nieco ślady użytkowania) przywłaszczyłam go sobie jeszcze w latach "mrocznego" ubioru. Jakoś pasował. A teraz jest moim jedynym (dobra, mam jeszcze jeden, zwykły, prosty, skórzany, też od Mamy, przytrzymuje moje dżinsy) paskiem w którym mogę się jako tako pokazać. Dyndający koniec wybitnie mi przeszkadzał do czasu aż postanowiłam przypiąć go agrafką przełożoną przez dziurki w pasku. Od razu lepiej. Wiem, żaden szczyt kreatywności, ale przynajmniej nic mi z boku nie zwisa. I wiem, że dżinsy i trampki już były. Ale są tak wygodne i tak dobrze się w nich czuję, że nie mogę ich zdjąć ;)

Kolczyki z kolei od Cioci, tym razem nie hand-made, lecz kupione. Również w latach 80-tych. Pewnego razu mając je w uszach (w połączeniu z czarnym golfem nie w uszach) usłyszałam wspaniały komplement, że wyglądam jak czarownica. Jako ogromna fanka Wiedźmina nie posiadałam się ze szczęścia.
Znów klatka schodowa- nie mogłyśmy się zgrać z Panią Fotograf. "Statyw" ten sam. Może następnym razem wezmę książki, stawianie aparatu na słoiku z zaschniętą farbą nie jest zbyt rozsądne...

sukienka: prezent
t-shirt: H&M
dżinsy: Zara
trampki (których nie widać): Converse
pasek (tu ciąg dalszy): po Mamie
kolczyki: od Cioci

Hulajnoga niegdyś należała do siostry, tak sobie smętnie stała oparta o ścianę, aż żal nie wykorzystać.

sobota, 6 czerwca 2009

Skrzypek na dachu

Przez niezdecydowanie niemalże nie kupiłam tej kamizelki. Gdy wreszcie namyśliłam się, znalazłam czas i popędziłam do Stradivariusa wpadłam w panikę na widok 3 kamizelek na stoliku, w rozmiarach S, L i L. M brak. Cóż, wzięłam L i dopadłam przymierzalni, z nadzieją, że może będzie mniejsza... Nic z tego, wyglądałam komicznie. Zdjęcia zrobione w tej przymierzalni, tak dla samego ocenienia, jak wyglądam w tym. I ...wow. Ok, jakość jest paskudna. Ale... kamizelka świetna. I pasuje do stroju, który miałam wtedy na sobie. Niestety w rzeczywistości w przydużej kamizelce prezentowałam się nie najlepiej, w za małej jeszcze gorzej. Przeklinając własne niezdecydowanie smętnie odnosiłam S, gdy ujrzałam, na samym wierzchu kolejną kamizelkę (przypuszczam, że ktoś ją przymierzał i odłożył) w rozmiarze (tak!) M :) Nie posiadając się z radości niemalże pobiegłam do przymierzalni (po raz trzeci), następnie wykonałam sprint do kasy. Tak na marginesie to przy kasie spotkałam kobietę, która wydawała się być bardzo podobna do mamy znajomej, przywitałam się grzecznie po czym nastąpiła rozmowa, z której jednoznacznie wynikało, że pani ta jest kimś zupełnie innym. Czyli przez brak pamięci do twarzy wygłupiłam się totalnie przed obcą kobietą. Wracając jednak do kamizelki: wiem, że nie była warta swojej ceny pod względem jakości. Ale strasznie mi się podoba wzór, nie jest przyciasna, przykrótka i dżinsowa jak większość kamizelek widzianych przeze mnie ostatnimi czasy w sklepach. I można ją zestawić z różnymi rzeczami. A Mama, ujrzawszy mnie w niej, stwierdziła, że wyglądam jak Tewje Mleczarz. Cóż, może być i tak.


Co do reszty stroju: apaszkę znalazłam w sh, od razu zwróciła moją uwagę pięknym niebieskim kolorem, materiałem (to chyba jedwab) i ciekawym wzorem, stałam się więc jej szczęśliwą posiadaczką za zawrotną sumę 3 złotych polskich. Można ją bardzo ciekawie nosić, zarówno elegancko jak i do lekko ekscentrycznych zestawów. Jeden z ważniejszych ciuchów.
Sukienka to prezent, kupiony mi przez Tatę podczas mojego pierwszego pobytu we Francji na wyprzedażach w sklepie Xanaka. Zawitaliśmy tam przypadkowo, ponieważ mama mojej przyjaciółki u której mieszkaliśmy (zasadniczo ja mieszkałam, Tata wyjechał dzień po zakupie sukienki) została poproszona przez siostrę o kupno w rzeczonym sklepie sukienki dla niej (w sensie siostry). Okazało się, że dla siostry mamy mojej przyjaciółki :) nie było sukienki, jednak ja z ciekawości przymierzyłam tę i jeszcze jedną (której już absolutnie nie pamiętam), Tata zaś stwierdził, że wyglądam w niej świetnie i tak oto zostałam nią obdarowana. Swoją drogą, uświadomiłam sobie, że kosztowała tyle, ile mój golf z poprzedniego wpisu. Na wyprzedaży, był kilkuletni odstęp ale świadomość miła (jeśli myśli się o tym w kategoriach: ale tanio mam ładną sukienkę, a nie: ile ja przepłaciłam za ten golf).
To, co zwisa na zdjęciach po lewej stronie to kawałek mojego trencza jest.
A niedawno przymierzyłam dla zabawy marynarkę Mamy i muszą jej ją ukraść- jest genialna! Czarna, o męskim kroju... Tak! Mamo, strzeż się.



kamizelka: Stradivarius
sukienka: Xanaka
dżinsy: Zara
trampki: Converse
apaszka: sh
kolczyki: Claire's


PS. A dziś na Jarmarku Świętojańskim kupiłam te oto kolczyki:

Wspaniałe!
I obserwuję właśnie wnikliwie piękne czerwone wayfarery (oryginalne!) na etykiecie Tymbarka oraz kapsel z napisem: "Jak nie ty to kto? :) Wciąż jeszcze masz szansę!".

piątek, 5 czerwca 2009

Teatralnie

Zdjęcia zrobione na szybko przed wtorkowym wyjściem do teatru, początkowo miały być dodatkiem do jakiegoś sensowniejszego wpisu, jednak jako że efekt nie jest taki zły, wystąpią solo. Mój debiut z samowyzwalaczem, jako statyw posłużyły schody i stolik na klatce schodowej. Sesje samodzielne będą pojawiać się częściej, ponieważ czasem nie znajdujemy z Panią Fotograf czasu na zrobienie zdjęć gdy się widzimy.
Poprzedni wpis pisałam będąc niezbyt przytomna, zapomniałam dodać, że niedługo przez zakupem szala przydzwoniłam głową prosto w zielony, brukselski słup. Rozwaliły mi się okulary (no, prawie się rozwaliły, następne 3 miesiące w takich chodziłam). Najlepszy jest jednak powód, otóż bliskie spotkanie z słupem zaliczyłam, ponieważ zagapiłam się na... koronkową bluzkę na wystawie (gdy się już trochę pozbierałam i spojrzałam jeszcze raz na bluzkę nie dostrzegłam w niej już niczego niezwykłego niestety). Ach, te nałogi...


Co do obecnego stroju, maxi dress pochodzi z New Yorkera. Zazwyczaj nie wchodzę do tego sklepu, gdy jednak rok temu Mama wypatrzyła tę sukienkę, nie mogłam się oprzeć. Była wspaniała, do tego hmmm... czarna (wiem, jest czarno -biała)- wtedy to był "mój" kolor. A z golfem bo zimno było, z kolei potem się zrobiło tak gorąco, że wracałam bez płaszcza, (w sensie na ręce niosłam, nie że zgubiłam). Sam golf kupiłam w H&M we Francji, za pożyczone pieniądze (tak, oddałam potem). Mile mnie zaskoczył, bo spodziewałam się, że rozwali się po kilku praniach a intensywnie noszę go od października. Potem ubrałam jeszcze burgundowy szal, nie zdążyłam już zrobić zdjęć, ale z szalem było ładniej ;)
Torebkę wygrzebałam w szafie cioci dawno temu, okazało się, ze należała wcześniej do mojej babci, jako że jestem strasznym chomikiem wzięłam ją, mimo że podobała mi się średnio (ładna jest, ale zniszczona nieco- te niby łuski ze skóry odstają i złote wykończenia nieco mnie rażą), ostatnio jednak przypomniałam sobie o niej i służy mi głównie podczas wyjść do opery i teatru (bo nie mam innej, która by w miarę pasowała). Wbrew pozorom jest całkiem pakowna, niestety nie na tyle, żebym mogła zmieścić do niej wszystko, co bym chciała (z moim uzależnieniem od wody mineralnej butelkę z tym napojem z chęcią wzięłabym ze sobą wszędzie).
Czerwoną szminkę uwielbiam :)
A dziś zapłaciłam 11 zł o 11:11. Na paragon patrzyłam z pewnym osłupieniem, chyba go skseruję i zostawię.
Już od jutra Jarmark Świętojański :)


maxi dress: New Yorker
golf: H&M
torebka: vintage
buty (których nie widać- są takie tylko szare): Ryłko


czwartek, 4 czerwca 2009

C'était au temps où Bruxelles rêvait...

Zestaw typu: "Ratunku, nie mam co na siebie włożyć". Awaryjny, tak jak połączenie tunika+ spodnie. Główną bohaterką, "ożywiaczem" jest chusta, kupiona podczas wyprawy do Belgii, przy ulicznym stoisku w brukselskim zaułku (dobra, zmyślam, żaden zaułek, jedna z uliczek przy Rynku, turystów jak mrówek). Wśród morza innych zwróciła moją uwagę połączeniem kolorystycznym- jakby zawierała w sobie wszystkie pozostałe chusty. A mimo to wahałam się czy ją kupić. Jak zwykle. Jednak zainwestowana zawrotna suma 6 euro zwróciła się z nawiązką, chusta jest dla mnie bezcenna. Spotkała się (o dziwo!) z wielkim uznaniem ze strony rodziny, zarówno mamy jak i babć. Zażądały nawet zakupu identycznych dla nich przy następnej wizycie ;) Dopiero ujrzawszy te zdjęcia zauważyłam, jak bardzo ożywia strój i mogę ocenić, jak się prezentuje. Choć i bez tego nosiłam ją do wszystkiego, towarzyszyła mi we Francji, całą zimę była moim szalem (jest całkiem ciepła, gruba dość). Jest stanowczo jednym z moich najbardziej udanych zakupów i jednym z moich ulubionych ubrań (no, powiedzmy że chusta to ubranie).

Kolczyki kupiłam podczas Jarmarku Świętojańskiego, przedstawiają reprodukcję plakatu z Jane Avril w wykonaniu Henriego Toulouse-Lautreka (jeden z moich ulubionych malarzy).
A kamizelkę kupiłam w końcu, niedługo pokażę. Teraz padam, jestem tak wykończona że z chęcią obudziłabym się po dwóch wiekach snu, niestety dwa wieki miną jutro o 6:30.
Tytuł zaczerpnięty z tej piosenki.


bluzka: Camaieu
spódnica: sklep indyjski
buty: Doc Martens
szal: pamiątka z Brukseli
kolczyki: Jarmark Świętojański
trencz: Stradivarius

środa, 3 czerwca 2009

Prezentowo


(Wpis spóźniony ze względu na nawał pracy, której koniec dopiero się zbliża)

Spodnie to prezent z okazji Dnia Dziecka ;) Mocno wahałam się nad ich zakupem- są z Zary i nie zapowiadają się na świetne jakościowo. Do tego są bardzo opinające. Przyzwyczaiłam się do dżinsów, kupowanych raz w roku (przez znajomą w Ameryce), w których przez cały rok można było chodzić i się nie rozpadały. Levi’s, Wrangler etc., miałam więc ogromne wątpliwości. Pierwszy raz przymierzałam je po filmie (Vicky Christina Barcelona), stwierdziłam, że nie jest źle, po czym wróciłam do domu. Następnego dnia przymierzając je jeszcze raz doszłam do wniosku, że wyglądam beznadziejne, a znaleziona metka z napisem: „denim leggins” (ja nieco oderwana od rzeczywistości bywam, dlatego nie zauważyłam jej wcześniej) dodatkowo pogłębiła rozpacz, jednak zostałam przekonana do zakupu. I nie żałuję. Owszem, nie są idealnie uszyte (zjeżdżają z tyłka przy jednoczesnym mocnym opinaniu nóg, odstają w pasie etc.), ale o dziwo są bardzo wygodne i nie mam ochoty ich zdejmować ;) Uda przykrywam tuniką i się nie przejmuję. Wróciła mi ochota na noszenie spodni, których unikałam od czasu „oświecenia”, że w posiadanych dżinsach, mimo że Levisach, wyglądam beznadziejnie i mimo wszystko fason z rozszerzaną nogawką (ale nie klasyczne dzwony) nie jest dla mnie, a w sztruksach (prezentowanych wcześniej) przedstawiam sobą niewiele lepszy widok. Mimo „nijakości” zestawu czuje się w nim świetnie. Na moje stwierdzenie, że czuję się jak klon, Pani Fotograf powiedziała, że powinnam bardziej zwracać uwagę na to, jakie ubrania mi pasują (w jakich wyglądam ładnie, w tych wyglądam), nie tylko patrzeć na ich „dziwaczność”. Coś w tym guście. Daje do myślenia.

Kolczyki wyszukałam na targu z okazji Dni i Nocy Szczytna, o ile dobrze pamiętam. Srebrne, ciekawie wykonane, spodobały mi się od razu. Tak, zakłada się je przeciągając jedną zakręconą część przez ucho. I wbrew pozorom nie jest to skomplikowane (ani bolesne).


Podobno trencz nie pasuje do trampek. W życiu bym nie pomyślała, pomysł na zestaw „odgapiony” nieco od jednej z Francuzek, z którą miałam styczność na wymianie, prezentowała się świetnie. Ja w tym stroju czuje się świetnie. Mini-trencz dostałam jako niezbędny element stroju na komunię (nie, nie własną), eksploatuję go niemiłosiernie od tego czasu. A, i Conversy są strasznie wygodne, moim zdaniem wygodniejsze od zwykłych trampków. Ale może to być spowodowane, że przez ostatnie pół roku chodziłam w trampkach z dziurą w podeszwie (taką przełamaną na pół praktycznie).
PS. Zdumiałam się. Okazało się, że mam tylko 2 tuniki.

dżinsy: Zara (TRF)
tunika: Camaieu
trampki: Converse
trencz: Stradivarius
kolczyki: stragan podczas Dni i Nocy Szczytna